Jak pisała Olga Tokarczuk, każdy ma swoją rzekę (w książce „Moment niedźwiedzia”, a dokładniej w opowiadaniu „Odra”). I chyba rzeczywiście coś w tym jest, a przynajmniej ja też to czuję. Może nie wszyscy są świadomi tej więzi, jestem jednak pewna, że w was również narracja Olgi Tokarczuk i jej osobisty stosunek do Odry przywoła masę wspomnień. Ażeby już teraz delikatnie pobudzić wyobraźnię, odsyłam do fragmentu opowiadania.

Rzeka jako symbol

Autorka przytacza historie ze swojego życia, ale nawiązuje również do symboliki rzeki, zwracając uwagę na jej dwuznaczność. Rzeki dawały życie, wokół nich to życie się tworzyło. Wielokrotnie jednak przynosiły również śmierć, zabierając ze swoim prądem wszystko, co spotkały na drodze. Mają niemalże boską moc, jak ta w piosence Anity Lipnickiej, która niesie nas, zmieniając swój bieg. Są również symbolem odrodzenia, gdy po kataklizmie i zniszczeniu z czasem wszystko rodzi się na nowo.

Moje rzeki

Wracając na ziemię, a raczej do rzeki w sensie czysto fizycznym – myślę, że większość z nas ma ich kilka. Na różnych etapach życia inne. Raz są bliżej, raz dalej, ale zawsze gdzieś obok. Moją najbliższą rzeką jest zapewne Wisła. Jako dziecko co roku, w Święta Bożego Narodzenia, po mszy w katedrze na Wawelu chodziłam z rodzicami nad Wisłę i karmiłam łabędzie. To na bulwarach wiślanych przygotowywałam się do matury, a po zdaniu egzaminów właśnie tam kończyliśmy ze znajomymi imprezę. Pokonałam niezliczone kilometry, jeżdżąc wzdłuż Wisły na rolkach czy po prostu spacerując. Zawsze chętnie tam wracam, niezależnie od pory roku czy dnia.
Część mojego „rzecznego serca” na pewno należy też do Białuchy, bo to nad nią najlepiej się myśli. Zawsze ciągnęło mnie tam, gdy musiałam sobie coś poukładać w głowie i nadal bardzo często tam wracam. A „wakacyjna miłość” to Raba. W niej uczyłam się pływać i z ogromnym zapałem budowałam tamy. Tam też pierwszy raz zobaczyłam, co ludzie są w stanie zrobić z małymi kotkami… Próbowała je ratować moja starsza koleżanka.
Do każdej z tych rzek mam teraz za daleko, dlatego postanowiłam zaprzyjaźnić się z Avon. Ta rzeka kojarzona jest głównie z zabytkowym wiszącym mostem – Clifton Suspension Bridge – symbolem Bristolu. Ja jednak chciałam zobaczyć jej drugą stronę – niezadeptaną przez turystów, bez tłumu pośpiesznie pędzącego z pracy/do pracy, bez gwaru okolicznych barów i restauracji.

Spacer wzdłuż rzeki Avon

Korzystając z pięknej słonecznej pogody, połączyłam przyjemne z pożytecznym i wybrałam się na spacer do oddalonego o 15 km Bath. Zignorowałam rady googlemaps i wybrałam prawdopodobnie najdłuższą trasę – wzdłuż rzeki. Jej początek był mi dobrze znany, bo często tamtędy przechodzę. Idealne miejsce do aktywnego spędzania czasu wolnego. Dobrze utrzymana ścieżka rowerowa, po której przyjemnie pojeździć bez przeciskania się między samochodami. Na wodzie kajakarze – pływający rekreacyjnie lub przygotowujący się do zawodów. Tym drugim towarzyszy trener głośno krzyczący przez megafon. Można też spotkać rodziców bawiących się z dziećmi, właścicieli czworonogów wyprowadzających swoich ulubieńców na spacer, a także przechadzające się kaczki.
Na obrzeżach miasta droga bardziej przypomina leśną ścieżkę. Na infrastrukturę nie można jednak narzekać – co jakiś czas znajdziemy ławkę, na której można odpocząć, a dla pragnących wrócić do cywilizacji co jakiś czas umieszczane są informacje, że np. skręcając w lewo, po pokonaniu danej odległości dojdziemy do tej czy innej dzielnicy bądź centrum wioski. Trasa jest też dość dobrze oznaczona. Wzdłuż drogi zamontowano tablice, z których można się czegoś dowiedzieć nie tylko o faunie i florze okolicy, ale też o historii tego miejsca, a co najważniejsze, na każdej z nich jest mapa z zaznaczonym punktem, w którym się znajdujemy.
Ważny był jednak nie tylko sam cel, ale przede wszystkim prowadząca do niego droga. W pewnym momencie na rzece przestałam widzieć kajakarzy. Pojawiało się za to coraz więcej różnych łódek. Jedne to pływające imprezy, inne domy na wodzie, a w każdej uśmiechnięci ludzie, cieszący się piękną, słoneczną pogodą. Coraz częściej jednak patrzyłam w przeciwną stronę, gdzie krajobraz robił się sielsko wiejski. Na ścieżce przestałam już kogokolwiek mijać. Od czasu do czasu pojawiało się jakieś gospodarstwo otoczone sadem, a nawet lasem. To ścieżka nad rzeką, nie kraina czarów i czasem jej drogi krzyżują się z XXI wiekiem. Z drugiej strony cywilizacja czasem się przydaje. Można usiąść w kawiarnianym ogródku, napić się zimnego piwa, coś zjeść.

Ruszam w dalszą drogę. Rzeka, łąki,… Na angielskiej wsi czuję się trochę jak w Polsce, choć niezupełnie, jest jedna, znacząca różnica – tu właściwie wszędzie mogę wejść. Nie ma murów, płotów, ogrodzeń. To znaczy są, ale tylko po to, by zwierzęta same nie wchodziły na dany teren. Ludzie po prostu otwierają bramkę i idą dalej.
Sobota… ja tu sobie odpoczywam, a to przecież dzień sprzątania, prania… 
Większość ludzi preferuje jednak odpoczynek.
Z wiekiem chyba coraz trudniej przychodzi nam nawiązywanie bliższych relacji. Nawet jeśli chodzi o więź z rzeką, a nie z innym człowiekiem. Mimo miło spędzonego czasu czuję, że potrzebuję większej liczby spotkań, by takie relacje nawiązać.
Przed Bath otoczenie znów nieco się zmienia. Trawa równiej przystrzyżona, domy większe, od czasu do czasu jakiś pałac.
Po kilkugodzinnym spacerze dotarłam do Bath, ale o tym już kiedy indziej…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *